piątek, 28 stycznia 2011

BIWAK w Boduszewie

Tym razem wszystko zaczęło się w szkole Króla Dawida... 
Gdy wreszcie, nareszcie stanęliśmy w szeregu, podliczono nas, kasę... i wyruszyliśmy. Najpierw tramwajem. Potem szybki skok do sauny, czyli autobusu do Murowanej Gośliny. Wszyscy mieli mokrą odzież i ciepłe oddechy, w dodatku ktoś siedział na ktosiu, a ogrzewanie włączone. Stąd nasze skojarzenie z sauną. 
Jechaliśmy godzinę, starając się przebić wzrokiem przez zaparowaną szybę, by dojrzeć nasz przystanek. Jednak bezskutecznie. Pozostało nam zdać się na intuicję druhen, jadących z nami. Jak zwykle, kobiece wyczucie nie zawiodło. Wyprysnęliśmy z autobusu, o dziwo wszyscy. Rytualne pobłądzenie w mieście ograniczyło się tylko do jednego „w tył zwrot”. Szybko odkryliśmy drogę do Boduszewa. Skoro już była, to trzeba było nią iść. 
Cztery kilometry pod wiatr. Dotarliśmy do celu. Remizy Ochotniczej Straży Pożarnej. Każdy, jak tylko znalazł sobie miejsce, wyjął menażkę, wyłożył język na zewnątrz paszczy i czekał na sakramentalne: szykować stoły, podwieczorek. Nasze zapasy wylądowały na stole. Tu złapać ciacho, tam dorwać słone paluszki. Po podwieczorku sekundka na sjestę i już pędem na zabawy i gawędę. Królował „zajączek”. Wygrały dwie druhny. Nagrodą było stanowisko Strażnika Ognia. Pięć sekund na oddech i gawęda o ekwipunku. Później kolacja i spanie. Nie ma to jak zabawa po dziesiątej. Wszędzie ciemno, widać tylko świecącą na pomarańczowo laskę. Każdy chciał ją złapać. Później pogaduchy i sen, bo rano, o siódmej trzeba wstać. Oczywiście tylko niektóre przestały gadać. Znalazły się takie, które kontynuowały rozmowę przez sen. O siódmej pobudka, śniadanie i omówienie planu wędrówki po Puszy Zielonce. Kilka kilometrów, ok. 11. Idąc mijamy cudowne wsie. Między innymi Głęboczek. A w nim pamiątkowy pomnik-kamień. Zaś na kamieniu taki napis: „Głęboczek w 1458r. Uzyskał prawa miejskie na wyprawę Malborską przeciw zakonowi krzyżackiemu wystawił jednego pieszego woja". Głęboczek głęboko sięgnął do kieszeni. W czasie wędrówki towarzyszył nam wsiowy, dwuimienny pies. Dwuimienny, bo każdy zastęp naszego szczepu nazwał go inaczej. Druhny wymyśliły szlachetne imię William. Druhowie upierali się za wsiowo brzmiącym Łobuzem. Później rozdzielamy drużynę na dwa zespoły. Jedni idą obejrzeć grodzisko. Reszta wraca do remizy. Jedna druhna nie czując zmęczenia, tak przyśpieszyła, że nikt jej nie mógł dogonić. W remizie z ulgą ściągnęliśmy buty, zasiedliśmy dookoła kaloryfera i popijaliśmy herbatkę. Później wrócił drugi zespół. Po ogrzaniu i pogadaniu przeszedł czas na obiadek i smutny, acz nieuchronny powrót. Rajdem byliśmy zachwyceni, bo to świetna zaprawa przed obozem wędrownym, super wycieczka po Puszczy i przy okazji nauka posługiwania się mapą i kompasem. Zintegrowaliśmy się. Wspólne przygotowywanie posiłków „zbliża”. Następnym razem, jak będziemy mieć rajd zimą, trzeba zabrać rękawiczki, czapki i kalesony! 
W mojej pamięci mam jeszcze jeden obrazek. Przed wyjściem na drogę powrotną do Murowanej Gośliny oczywiste pytanie: Wszyscy mają legitymację? Odpowiedź: Tak! Druhna: Ale czy przy sobie (z uśmiechem ironii). Odpowiedź: Tak! Nie! Jeden druh wyłamał się przed szereg. Wskazał plecak w samochodzie, który jechał inną trasą wioząc nasze bagaże. Bo wydobyciu plecaka, druh zaczął wygrzebywać z dużej kieszeni plecaka śpiwór, potem ze śpiwora spodnie, a na koniec ze spodni zmiętą i zgniecioną legitymację. Na tego twarzy rozgościł uśmiech triumfu –Mam!
I tak zakończę reportaż z naszego rajdu. Już nie możemy doczekać się kolejnego!
Dh Bazyl zastęp Sokołów